Sen, którego spodziewałam się po stresującym dniu i sympatycznym
filmie kostiumowym, nie nadszedł, więc zamknięta w pokoju hotelowym,
a zbyt leniwa by sięgnąć po gazetę (jest taki moment w nocy, kiedy
wstanie z łóżka uznaje się za rzecz prawie niemożliwą a zmuszanie do
tego za karalne), chwyciłam za narzędzie pierwszej potrzeby – pilot
– i poczęłam szukać.
Daleko z tym nie zajechałam, bo na II programie telewizji
publicznej (chwała ci, abonamencie) zobaczyłam znajome i bardzo
lubiane twarze Grupy Mo Carta, a obok człowieka, który w dziedzinie
szeroko pojętej wokalistyki mógłby osiągnąć wszystko i każdą jej
specjalnością mógłby się zajmować. Ubrany w jeansy i trykotową
koszulkę, chwilami zupełnie sam na estradzie Sali kongresowej,
zajmował ją całą swoją osobowością i talentem, jakiego my, zwykli
zjadacze chleba, możemy tylko pozazdrościć.
Bobby McFerrin, bo o nim mowa, jest postacią niezwykłą. Po
pierwsze, nie spotkałam w życiu człowieka, który czerpałby taką
radość z uprawiania muzyki. Po drugie, nigdy wcześniej nie słyszałam
jednej osoby tworzącej tyle wokalnych cudów przy pomocy mikrofonu i
własnego aparatu głosowego (przy całym moim szacunku dla pani
Dudziak). Po trzecie, pan McFerrin ma w sobie to coś, co sprawia, że
publiczność nie chce wypuścić go z estrady – w swoich improwizacjach
jest absolutnie nieprzewidywalny, oryginalny, a słuchając go wie
się, że każda następna będzie jeszcze cudowniejsza. Swoją
magnetyczną osobowością i genialnym kontaktem ze słuchaczem przykuwa
uwagę i chciałoby się zakrzyknąć „More!”
A wszystko to podczas Warsaw Summer Jazz Days 2002, w
towarzystwie Grupy Mo Carta, Kapeli z Chmielnej i Motion Trio, z
którymi McFerrin wdawał się w fantastyczne muzyczne dialogi
wywołujące uśmiech na twarzach i, śmiało można rzec, entuzjazm
publiczności. Szkoda tylko, że tak fantastyczne koncerty są
emitowane o tak późnej (lub z przekąsem nieco stwierdzając,
wczesnej, bo o pierwszej w nocy) porze, kiedy to tylko zapaleńcy,
fanatycy, bezsenni i bezrobotni nie muszący wcześnie rano wstać mogą
nacieszyć się taką ucztą. Ale rozumiem, że misja, tak głośno
ostatnio opiewana, przewiduje właśnie takie miejsce dla miłośników
muzyki nieco trudniejszej niż czołówka „M jak Miłość”. Trudno, dobre
i to, prawda?