Kłopot stanowić mogą np. zwyczajowo wymagane wieczorowe toalety –
panowie raczej w garniturach a nie w jeansach, panie w kreacjach
wprost z wieszaka i koafiurach pieczołowicie zaprojektowanych przez
się, tudzież innego fryzjera, o przepraszam, stylistę. A wszystko
niczym na pierwszy obiad u teściowej.
Po drugie, atmosfera wnętrza, a zwłaszcza jego akustyka, nie
sprzyjają pogawędkom, a wręcz zmuszają do ciszy (no, może prócz
zakończenia koncertu, bo wtedy grobowa cisza może doprowadzić
muzyków do zawału lub depresji). Trzeba bowiem wiedzieć, że to, co
ma służyć wykonawcom za pomoc – wnętrze, w którym dźwięk
rozprzestrzenia się niewytłumiony, a wręcz wzmocniony dzięki
kształtowi i materiałom wykorzystanym przy budowie obiektu – jest
bronią obosieczną. Z tychże walorów wynika prosty fakt – szmery,
chrząknięcia czy uwagi rzucone choćby półgłosem, równie silne
docierają do postaci dramatu znajdujących się akurat na scenie.
I tu pojawia się dylemat – czy wymagać od słuchaczy poszanowania
pracy muzyków jako takiej, czy może od artystów kunsztu na tyle
wielkiego, by wprawiali nim publiczność w niemy zachwyt i „zmuszali”
w ten sposób do milczenia? Zresztą, jedno drugiego nie wyklucza,
prawda?
Stosunek, jakiego nieraz wymagają wobec siebie muzycy, przypomina
Gombrowiczowski nakaz zachwycania się Słowackim – mam tytuł magistra
sztuki, ergo jestem Artystą i uprawiam Wielką Sztukę. Kłopot w tym,
że skrót przed nazwiskiem nie zawsze wiele znaczy, a na szacunek
trzeba zasłużyć. Jak można zatem oczekiwać go „na dzień dobry”?
Jest jeszcze coś, co może nieco odstraszać. Wiele dzieł muzyki
poważnej wymaga skupienia. Nie da się spostrzec ni docenić piękna,
jakie ona ze sobą niesie wypuszczając jednym uchem to, co wpadło
przez drugie lub prowadząc pogaduchę o tym i owym.
Sporo tych utrudnień, zdawać by się mogło, ale istotne w tym
wszystkim jest jedno – jeśli uda nam się już wbić w zeszłoroczną czy
nowiutką kreację, zapomnieć o dręczącej i uciążliwej często
rzeczywistości i otworzyć na dźwięki, być może (podkreślam BYĆ MOŻE)
dane nam będzie doświadczyć wrażeń, o które coraz trudniej, a które
są w odbiorze sztuki jedynie istotne – dreszczu zachwytu, łzy
wzruszenia, zadumy czy choćby uśmiechu na twarzy.
Ktoś mógłby rzec, no dobrze, niech już będzie ta cała muzyka, ale
są przecież nagrania, można ich sobie słuchać w fotelu w kapciach i
przybrudzonym podkoszulku, a wykonania na nich doskonalsze,
dopracowane. Zgoda, ale nie da się tego porównać z atmosferą
kontaktu z tzw. żywą sztuką i to we wspólnocie (załóżmy
optymistycznie, że wszyscy naprawdę słuchają, przybyli dobrowolnie i
w tym samym celu). Połączeni swoistą nicią pajęczą, jaką zdają się
czasem omotywać słuchaczy dźwięki, możemy się nawet wzajemnie
polubić.
Foto: Super-Nowa